Witajcie moi Drodzy!
Dzisiaj, zamiast wiersza, proponuję moje stare opowiadanie. Rzadko piszę opowiadania, ale czasem zdarza mi się coś takiego popełnić. Zwłaszcza, gdy temat jest ważny, kiedy dotyka coraz większej części społeczeństwa. I mimo, że nie jest łatwy, a dla mnie jest wciąż bardzo bolesny (zwłaszcza w święta), to na pewno jest wart nagłośnienia. Wiem, że może to nie jest odpowiedni temat na święta, ale teraz mam na tyle czasu, żeby zrobić ten właśnie post...
Nie będę zatem przedłużać wstępu, zapraszam do przeczytania postu. Tak po ludzku i po prostu...
***
Utracona tożsamość
Zdyszana wbiegła na klatkę i zobaczyła, że coś jest w skrzynce na listy. Zdenerwowała się jeszcze bardziej, zanim w torebce pełnej różnych przedziwnych rzeczy, znalazła klucze. Otworzyła skrzynkę, wyjęła kartkę i, zdziwiona, zobaczyła pismo mamy, z którą, nie dalej, niż wczoraj, rozmawiała przecież przez telefon. Dziwna zresztą to była rozmowa, nie kleiła się. Objęła wzrokiem tekst i poczuła się dziwnie: „Skarbie napisz do mnie bo ja mam w skrzynce listy” . Nielogiczny tekst bez znaków interpunkcyjnych, tak niepodobny do jej mamy - polonistki? Ale to jej pismo. Troszkę inne, bardziej wysilone, ale jej! Czytała, czytała i nie miała pojęcia, co się stało. Wbiegła do mieszkania. Na stole w kuchni znalazła kartkę od męża z informacją, że mała lepiej się poczuła i wyszli na spacer, ale słowa mamy nie dawały jej spokoju. Usiadła przy kuchennym stole i zeszło z niej powietrze. Nic jej się nie chciało, tak koszmarnie była zmęczona trzygodzinną jazdą pociągiem z Wrocławia do Jeleniej Góry, a kartka od mamy, zamiast ucieszyć, tylko ją zmartwiła.
Siedziała bez ruchu ponad pół godziny. Wykończona była pracą w policealnym studium w innym, odległym mieście, pisaniem pseudonaukowej pracy dyplomowej, brakiem snu. Wstała i leniwym krokiem przeszła do łazienki. Kąpiel zawsze stawiała ją na nogi, moczyła się więc kolejne pół godziny w zbyt gorącej wodzie z pachnącymi lawendą olejkami. Słuchała w kółko, jak Toni Braxton śpiewa prosto z trzewi swój genialny przebój „Unbreak my heart”, uwielbiała tę piosenkę, choć pod tekstem, ze swoją niezależnością, nigdy by się nie podpisała. Kochać trzeba, owszem, ale najważniejszy jest związek z samym sobą, a uzależnienie od drugiej osoby tylko umniejsza naszą osobowość. Ona kochała wiele razy, nawet do zatracenia, ale wiedziała, że pewnych granic się nie przekracza, że należy jakąś cząstkę siebie, zostawić tylko dla siebie.
- Skarbie, jesteś już w domu? – usłyszała głos męża.
- Jestem w łazience – i ledwo zdążyła odpowiedzieć, mała już siedziała przy
wannie.
- Cześć, mamuniu, byliśmy z tatulkiem nad rzeką i narwaliśmy kwiatków dla
ciebie.
- Dawaj buziaka, bo strasznie się stęskniłam – powiedziała i przyciągnęła małą
do siebie.
- Fuuu – powiedziała dziewczynka. – Mokra jesteś, mami, wychodź już z tej wody,
to ci bajeczkę opowiem z przedszkola!
Sylwia miała nieco ponad dwa latka, ale była na tyle samodzielna i tak świetnie
mówiła, że nie było żadnego problemu z przyjęciem jej do maluchów. Skazana też
była na to, że będzie jedynaczką, więc tym bardziej zależało im na tym, aby
była wśród dzieci. Kochała to swoje dziecko, jak każda matka, nad życie, bo
jego stworzenie wiele ją kosztowało. Z bardzo inwazyjną nadczynnością tarczycy, z którą się
borykała od czasów liceum, każdy lekarz odradzał jej zajście w ciążę. Ale
pragnienie było silniejsze i zaryzykowała. I choć większość z tych dziewięciu
miesięcy spędziła pod kroplówką w różnych szpitalach, to jeszcze dwa dni przed
porodem, oczarowała lekarza, wyszła na przepustkę i pomalowała nowiutkie,
drewniane łóżeczko w kolory tęczy, bo wyczytała, że dzieci powinny być otaczane
kolorami. Sylwia czuła, jak bardzo jest kochana i świetnie się rozwijała, nie
było też problemów z pójściem do przedszkola, bo lubiła dzieci.
Teraz siedzieli we trójkę i jedli przygotowaną przez Adama kolację, śmiejąc się
i rozmawiając o tym, jak minął dzień. Lubiła te ich wieczorne spotkania przy
posiłkach, uwielbiała patrzyć na podobieństwo swej córeczki do jej tatusia,
którego kochała od wielu lat, od czasów szkoły średniej.
Poznała go na pielgrzymce pieszej z Wrocławia do Częstochowy, bo w rodzinie
była akcja pt. wyprowadzamy Zuzę z jej złej ścieżki prowadzącej w ateizm i cioteczny brat, Mariusz, starszy od niej o dwanaście lat, artysta plastyk, namiętnie
co roku zabierał ją na pielgrzymki, a ona chodziła, bo ostatecznie były to
wakacje i mogła sobie pograć na gitarze, czym w domu, wprawiała mamę we
wściekłość. Podszedł raz do niej w czasie kolacji wysoki,niebieskooki
blondyn i od tej pory szli sobie razem, dwa lata z rzędu, a gdy na koniec,
poprosił ją o adres, bezczelnie, jak na głupią i butną gówniarę przystało,
stwierdziła, że nie zadaje się z ludźmi z zawodówek i że może do niej napisać,
jak się dokształci. No i dostała we wrześniu miły list, w którym napisał, że
rozpoczął naukę w technikum, a że zapewne, z zaocznymi nie chciałaby mieć do
czynienia, poszedł do dziennej szkoły z internatem, a potem pójdzie na
anglistykę. I od tej pory byli już właściwie nierozłączni, najpierw jako
świetni przyjaciele, potem jako para, aż wreszcie, już w trakcie studiów, jako
małżeństwo.
Po kolacji Adam wykąpał małą i usiedli razem w pokoju z kubeczkami gorącej,
pachnącej herbaty.
- Zuza, widzę, że coś cie gnębi, co się dzieje? Coś nie tak na uczelni?
- Nie, na uczelni i w pracy w porządku, choć mam dość tych dojazdów pociągiem, niech mi
naprawią to auto, bo zwariuję.
- To co jest? – zapytał i przytulił ją mocno.
Wstała, poszła do swojego pokoju i wróciła po chwili z kartką od mamy w dłoni:
- Przeczytaj.
Cisza. I jego wzrok biegnący po kartce kilkanaście razy w tę i z powrotem.
- Chyba ma depresję. Zawsze przecież poprawiała mnie, jak jej się coś nie
podobało w moich wypowiedziach – powiedział. – Dzwoniłaś do nich?
- Nie, nie ma sensu. Przecież w sobotę mamy tam pojechać. Może wyprowadzka
Tomka, ten jego nagły ślub, tak ją wyprowadziły z równowagi? Ona zawsze kochała
go bardziej, a może inaczej? Napiszę jej kartkę z Wrocławia, może chce
sobie posprawdzać, może brakuje jej pracy? Może to rzeczywiście jakaś ciężka depresja?
- Ja bym zadzwonił do ojca, Zuzka, a ty rób, jak uważasz. Masz jednak rację,
pojedziemy, zobaczymy, może trzeba będzie też pójść do lekarza. A teraz chodźmy
już spać, bo ty jutro wstajesz o świcie.
„Mamutko, pozdrawiam Cię najmocniej i najserdeczniej z Wrocławia. Kocham, przytulam i
uśmiech przesyłam, ZuzAnka.” – napisała i wysłała kartkę. Nie wytrzymała
jednak i zadzwoniła do ojca. Usłyszała, że nie chciał jej martwić, ale z mamą
dzieje się coś złego, pewnie ma depresję po przejściu na wcześniejszą emeryturę,
przepracowała tyle lat, a teraz, od września, nie może sobie znaleźć miejsca, chyba jest jeszcze za młoda na siedzenie w domu, ma dopiero 55 lat.
Nie poszła do liceum, w którym uczyła, nawet w Dzień Nauczyciela, choć była
zaproszona i przez uczniów i przez dyrektora.
Zuzanna nie wiedziała, co powiedzieć, ale po chwili wahania, umówiła się z ojcem, że zadzwoni
do znajomej psycholożki, może ona coś poradzi. Pomyślała, że chyba powinna
pomóc im obojgu. Zadzwoniła do koleżanki, która jednak odesłała ją do swego
znajomego psychiatry. Zapisała numer i adres. Zaczęła płakać.
Weszli do domu. Tato siedział w dużym pokoju ze spuszczoną głową, ale na ich
widok wstał i bardzo się ucieszył. Tulił małą długo, a córkę wycałował po
rękach. Należał do tego gatunku dżentelmenów, którzy własne córki traktują, jak
damy, bo na damę starał się ją wychować.
- Gdzie mama, tatusiu? – spytała Zuza.
- Gdzie babi, gdzie? – wrzeszczała Sylwia.
- Nie wiem. Zwyzywała mnie takimi słowami, jakich przez 35 lat u niej nie
słyszałem, trzasnęła drzwiami i wyszła. Może poszła do Tomka, ale jak do niego
dzwoniłem, to mówił, że jeszcze jej tam nie ma.
Zuza spojrzała na Adama, nie musieli nic mówić, wyszedł, jak tylko się ubrał.
- Jadłeś coś, tato?
- Nie, ona wciąż przypala obiady, już kilka czajników spaliła, nastawia wodę,
wychodzi, do zamrażarki wkłada koper i natkę pietruszki, bez woreczka, to potem się kruszy i
leci na wszystko, co jest w zamrażarce, mówię, tłumaczę, proszę i nic. I tak zaczęła kląć, że uszy
puchną. I ciągle kupuje nowe papierosy, bo nie wie, gdzie je schowała. I nie
bierze w sklepach reszty, jeden sprzedawca na rynku mi oddał, bo kupiła jogurt
i dała stówę, co robi z resztą kasy, nie wiem, ale chyba będę musiał przejąć
kontrolę nad naszymi finansami. Zbierałem tobie, dziecko, na nowy samochód –
mówił i prawie płakał.
- Tatuś, spokojnie. Zaraz zrobię obiad, ty się pobaw z Sylwią, tylko się
troszkę uspokój.
- A wczoraj złapałem ją na tym, że zamiast czesać, wyrywała Wacusiowi sierść i
przeklinała nad kociakiem, jak szewc. Do sąsiadki wczoraj powiedziała: won
suko, wyobrażasz to sobie?
Usiadła ojcu na kolanach i przytuliła go, ich cichym zwyczajem, głaszcząc go po
łysince i całując w czoło.
- Pójdę z nią w poniedziałek do psychiatry, wzięłam wolne, poleciła mi go
Kaśka, pamiętasz, ta z równoległej klasy z ogólniaka, z którą byłam w Paryżu,
studiowała psychologię na KUL-u.
- Tak, pamiętam Kasię – powiedział i uśmiechnął się. – Ładna czarnulka!
Uśmiechnęła się w duchu do taty i jego ulubionego typu urody, długowłosej
czarnulki, takiej, jak mama.
- Tato, nie zapominaj, że jestem blondynką – uśmiechnęła się. – Idę, zrobię
obiad, mam nadzieję, że Adam zaraz wróci z mamą.
Pocałowała jego i Sylwię i poszła do kuchni, gdzie na kątniku siedział biedny,
głodny, wystraszony Wacuś, ich wielki, perski, szary, a właściwie niebiesko - dymny kocurek z wielkimi,
żółtymi oczami.
- Cześć, bestia, chodź, mordeczko kochana.
Wacek był tak niedopieszczony, że łasił się do niej chyba z pół godziny. Nie
chciał nawet jeść, chciał się pieścić. Zobaczyła ze smutkiem, że ma wyrwaną
sierść na grzbiecie do krwi. Zaczęła podejrzewać najgorsze, ale odgoniła od
siebie złe myśli, przemyła ranę, dała kotu jeść i skupiła się na obiedzie.
Po wizycie u psychiatry świat wywrócił się do góry nogami. Potem jeszcze
kilku
psychologów, psychiatrów, neurologów, pobyt mamy w klinice na obserwacji
i ta
cholerna, najgorsza z możliwych diagnoza! I ten zagubiony, jeszcze
bardziej,
niż mama, biedny ojciec. Później trzeba było wziąć do siebie kota i
zatrudnić
panią do pomocy, ale większość z nich nie była zbyt uczciwa, albo,
przestraszone same odchodziły po paru dniach. Tomek się odsunął, chciał
żyć,
pracować, więc ona oddała duże, służbowe mieszkanie, jakie Adam dostał
od
pracodawcy, kupiła dużą kawalerkę w swym rodzinnym mieście i właściwie tylko w
niej
czasem nocowała, bo choroba mamy postępowała w zastraszającym wręcz
tempie.
Doszły problemy z dojazdami Adama do pracy w Jeleniej Górze, zasnął za kierownicą, roztrzaskał
dwa
samochody, a jej momentami odechciewało się studiować, pracować w obcym mieście i
pisać pracę o autystykach i jednocześnie
biegać za mamą, jeszcze mniej komunikatywną, niż ci wszyscy autystycy
razem wzięci, która wychodziła z domu w nocy z bochenkiem chleba pod
pachą, w
listopadzie, w kapciach i krótkiej koszuli nocnej. Jednak oddanie jej do
ośrodka
lub hospicjum nie wchodziło w grę. Ojciec by tego nie przeżył. Byli
zgodnym,
kochającym się małżeństwem, na spacery i zakupy chodzili za rączki,
wspierali
się zawsze i bardzo kochali, tylko teraz problem polegał na tym, że
ojciec
nadal ją kochał, a ona skasowała go w swej ulotnej pamięci.
Ona, kobieta, która uchodziła za chodzącą encyklopedię, która wychowała dwoje
dzieci tak dbając o nie i ich edukację, że w czasach zatęchłej komuny,
prywatnie, nauczyli się angielskiego do tego stopnia, że Tomek zdał na
filologię angielską, a Zuza zdała bez problemu egzamin FCE. Ona, ich mama,
która w Pewexie kupowała im pastę do zębów, bo w sklepach była tylko ta ohydna
Nivea, podpaski Zuzie, żeby nie bała się swej kobiecości. Ona, która biegała do
lasu na jagody, żeby Tomkowi poprawił się wzrok, nauczyła się szyć i robić na
drutach, żeby mieli ładne, kolorowe ubrania w tej nudnej, komunistycznej
rzeczywistości, czytała im „Ulissesa”, gdy mieli po pięć lat, uczyła gramatyki metodami, które teraz uchodzą za aktywizujące, uczyła dykcji i recytacji, wyganiała na teatralne spektakle, do kina, na koncerty! Ona, ich
najukochańsza mama, ginęła teraz w oczach, jej cudowną, ekspresyjną osobowość
pochłonął niemiecki doktor, na którego do tej pory nie wynaleziono lekarstwa.
Któregoś dnia, widząc, jak bardzo ojciec chudnie i cierpi, Zuza ustaliła z
Adamem, że w wakacje zamieszka z mamą, a ojca wyślą do sanatorium. Pojechał
niechętnie, ale namówiła psycholożkę Kaśkę, żeby mu wytłumaczyła, jak bardzo
potrzebny jest mu odpoczynek do dalszej opieki nad żoną. Mama już wtedy prawie
nie jadła, bo zapominała o jedzeniu, ale chodziła jeszcze i czasem nawet
mówiła, choć i mowę choroba zaczynała już zabierać. Adam zawiózł ojca do
sanatorium i pojechał z Sylwią nad morze, bo też był zmęczony zaistniałą
sytuacją, ostatecznie to byli tylko jego teściowie. Zuzanna siedziała w domu
rodziców, czytała książki i robiła notatki do pracy dyplomowej. Miała tego już bardzo
dużo, w komputerze dwa rozdziały, ale lubiła ręcznie pisać, bo wtedy więcej
zapamiętywała i jak już się naczytała i porobiła notatki, siadała do komputera
i dostawała słowotoku.
Czytała akurat dla relaksu o swoim ukochanym Witkacym, jako o pisarzu jedną nogą tkwiącym jeszcze w pięknej
epoce okresu Młodej Polski, drugą już w bardziej dynamicznym dwudziestoleciu,
gdy do pokoju weszła mama, która spała sobie słodko jeszcze dziesięć minut
temu.
- Pani, ja chce to – powiedziała cicho.
- Co chcesz, kochanie? Pić, jeść? Co byś chciała, dziewczynko?
- To – powiedziała i zesikała się na podłogę, stojąc w ubraniu.
Umyła ją, przebrała, posprzątała i poszła do apteki po pampersy, a kiedy
wróciła, zastała ją w pokoju, w którym się uczyła. Matka siedziała na dywanie z
segregatorem, a wokół leżały jej ważne notatki… podarte na strzępy. Chciało jej się
wyć, miała ochotę uderzyć matkę, krzyczeć. Przygryzła wargi do krwi, z trudem
pohamowała łzy, ale wzięła mamę za rękę i zaprowadziła do kuchni, żeby ją
nakarmić obiadkiem dla dzieci Gerber, bo ona nie umiała już gryźć. Mama opluła
ją kilka razy, marudziła, jak dziecko, ale coś tam udało jej się w nią wrzucić.
Potem cyrk z kąpielą, jeszcze większy z pampersem, którego nie pozwoliła sobie
założyć, szarpanie, gryzienie, wyzwiska i cała noc czuwania, żeby nie uciekła z
domu.
I tak to sobie trwało i trwało i było coraz gorzej i gorzej. Dziewięć
długich
lat patrzenia, jak najukochańsza osoba odchodzi w niebyt. Czytania
książek na
temat choroby, oglądania filmów, w hollywoodzkim stylu upiększonych i
przereklamowanych.
Zgłębiania na różne sposoby zrozumienia choroby, która niszczyła życie
nie
tylko jej matce, ale chyba jeszcze bardziej jej i ojcu, czyli tym,
którzy
świadomie w tym uczestniczyli. Cztery lata stanu leżącego, oklepywania,
zmieniania pampersów, zapobiegania odleżynom, kremowania, karmienia
przez
strzykawkę, potem zmieniania kroplówek. Nie wie już teraz, jak udało jej
się
skończyć studia podyplomowe, a potem jeszcze drugi fakultet, pracować na dwóch
etatach w dwóch miastach i na
wolontariacie z autystykami i dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną i opiekować się mamą. Nie wie, jak przeżyła
dzień jej śmierci: dzień po jej imieninach, dzień przed Dniem Matki. Nie
wie, jak zorganizowała
pogrzeb, stypę, nie pamięta, jak zemdlała prowadząc zajęcia i jak
prowadziła
grupę wsparcia dla rodzin dotkniętych chorobą Alzheimera. Nie wie, jak
udało jej
się nie zwariować, gdy trzy dni po pogrzebie mamy, Wacuś, który ją
kochał i
uwielbiał do końca, który ciągle gdzieś przy niej siedział, położył się
na
tapczan, przestał przyjmować pożywienie, zwinął się w kłębek i umarł.
Nie
pomogły witaminy, trzech wzywanych weterynarzy, kocurek miał chyba taką
wolę,
żeby odejść z tego świata.
Nie pamięta nic złego. Pamięta tylko swą bezgraniczną miłość do istoty, która
była jej mamą przez dwadzieścia osiem lat i dla której ona była mamą przez
kolejnych dziewięć. Pamięta tłum byłych uczniów mamy na jej pogrzebie. Pamięta
ból na twarzy ojca, gdy stali nad świeżo usypanym grobem, jego łzy i pełne bólu
wiersze, w które uciekł po jej śmierci.
Nigdy nie zapomni uśmiechu, ślicznego, bardzo kobiecego uśmiechu swojej mamy, jej
powiedzonek, pasji czytania książek, uporu w dążeniu do celu. Jej piwnych oczu,
w których do samego końca tliła się chęć i wola życia, walka o każdy oddech. Z
rozczuleniem wspomina ból matki, gdy oświadczyła rodzicom przy wykwintnym
obiedzie, że jest wegetarianką. Z żalem myśli o rodzinnych świętach, pełnych
miłości, prezentów i zapachu pierogów z grzybami i barszczu.
Czasem, gdy spogląda na Sylwię, widzi rysy twarzy swojej mamy, jej temperament
i uśmiech i tylko modli się, aby ten cholerny, niemiecki doktorek, nie dopadł
więcej jej bliskich. Bo w razie, gdyby dopadł ją, spisała już u notariusza,
odpowiedni testament.
***
Widzisz Mamo, minęło pięć lat,
A ja pisać nie mogłam o Tobie.
Może wtedy zawalił się świat,
Gdy myślałam, że nic już nie zrobię?
Może było mi smutno i źle,
Gdy bezradna trwałam przy Tobie.
Moje serce cierpiało jak cień
Twej istoty, zgubionej w chorobie.
Teraz wiem już, że miłość zwycięża
Śmierć, chorobę i inne zgryzoty.
Tylko powiedz, proszę,
powiedz, Mamo,
Jak mam żyć,
by nie umrzeć z tęsknoty?
*
Wszystkie postaci i cała historia są absolutnie fikcyjne i nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami i wydarzeniami, każda zbieżność w opowiadaniu jest zupełnie przypadkowa.
JoAnna Idzikowska-Kęsik, B-c, 5 VIII 2011, p.n.k.
***
Wybrane cytaty:
Alzheimer jest niestety bezwzględny, zabiera bezpowrotnie wszystko.
Nie sposób poradzić sobie z tą świadomością samemu, a nawet jeśli komuś się tak wydaje, zapłaci bardzo wysoką cenę. Na pewno nie warto czekać do ostatniego momentu z proszeniem o pomoc, tak jak ja. Gdy to zrobiłam, byłam już pod ścianą, rozsypywałam się na kawałki.
+
Ta choroba się nie zatrzymuje. Coś odda, coś zabierze, na koniec i tak wszystko zmiata.
Paulina Wójtowicz - cytat w tytule tego postu
~~
Tak jest z wieloma starszymi osobami z alzheimerem. Ci, którzy niczego nie ukrywali ani nikogo nie udawali, zachowują się jak dawniej, a inni, którzy całe życie się powstrzymywali, nadrabiają, kiedy postradają zmysły.
Nam - Joo Cho
~~
Jest taki stary dowcip o alzheimerze: jego plusem jest to, że co dzień poznaje się nowych ludzi.
Stephen King
~~
Na koniec, patrząc na to zamieranie, zaczęłam rozumieć, że człowiek istnieje, dopóki pamięta. Pozostaje sobą, dopóki potrafi kochać i wie, do kogo kieruje swoje uczucia. Nie ma nic gorszego niż to, że śmierć człowieka następuje dużo wcześniej, zanim umrze jego ciało.
Paulina Jóźwik
*
Książki i filmy w temacie opowiadania:
Wanda Żółcińska, Najdroższa - bardzo dobra, współczesna opowieść o kobiecie, której matka choruje na Alzheimera, powieść o życiowych decyzjach, wyborach, relacjach międzyludzkich.
William Wharton, Tato - klasyk sfilmowany w 1989 roku, wzruszająca opowieść o rodzinie, chorobie i sile miłości. Zarówno powieść Whartona, jak i film, są godne polecenia i uwagi. W filmie w tytułowej roli wystąpił wybitny aktor Jack Lemmon. Uwielbiam i książkę i film.
Nie zapomnij mnie -amerykański film z 1999 roku o kobiecie tracącej pamięć, w którą bardzo pięknie wcieliła się Mia Farrow.
Lisa Genowa, Motyl. Still Alice - zarówno powieść, jak i film, który przyniósł Oscara cudownej Julianne Moore są godne polecenia. Wyję za każdym razem, gdy czytam powieść lub oglądam jej wspaniałą ekranizację.
Iris amerykańsko - brytyjski film z 2001 roku opowiadający historię wybitnej pisarki (jednej z moich ulubionych) Iris Murdoch, która zachorowała na Alzheimera. Wybitną kreację w tym obrazie stworzyła wspaniała Judi Dench. Scenariusz filmu powstał na kanwie pamiętników męża pisarki.
Pamiętnik to wzruszająca powieść poczytnego pisarza Nicolasa Sparksa, która została sfilmowana w 2004 roku. W tym przypadku wolę film z Ryanem Goslingiem.
Miłość - cudowny, wzruszający francuski film z 2012 roku. Piękny!
Ojciec - film z 2020 roku z wybitną kreacją Anthony'ego Hopkinsa i wspaniałą jak zawsze Olivią Colman.
Strzępy - polski, wspaniały film z 2022 roku w reżyserii Beaty Dzianowicz z bardzo dobrą rolą Michała Żurawskiego i genialną Grzegorza Przybyła. Szczerze polecam, bo jest to najlepszy film w temacie, jaki do tej pory obejrzałam.